Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach - napisała
Maya Angelou, uznawana za największą afroamerykańską poetkę. Życie to jednak tak czy inaczej chwile Czasem zapierają dech Czasem zabierają oddech. Czasem zaś są po to by nabrać powietrza w płuca.
Leżę na trawie, patrzę w chmury i zastanawiam się Co ja właściwie zapamiętam...? Dziś moje urodziny... Dzieci i jedzenie. Serio. Jedzenie w podróży. Chociażby śniadanie na Placu Solnym, dekadę temu.
Wczesny poranek 7.10. Przeciągam się jeszcze niepewnie, wyglądam przez okno na plac Solny i widzę już radosny ruch, czuję zapach kawy Illy i Segafredo. Na myśl o kanapkach Trześniewskiego, które mogą mi inni wykupić, w ciągu 30 minut jestem gotowa do wyjścia.Uwielbiam to miejsce, ma dla mnie magię. Czar budynków, uśmiech niewyspanych kwiaciarek, delikatne zaproszenie na Rynek. Pokochałam to miejsce i cały Wrocław gdy pierwszy raz byłam na "ziemiach odzyskanych". Dla mnie "odzyskanie" Wrocławia było mocno osobistym doświadczeniem.
10 miesięcy przed 11 września na Fisherman's Wharf jadłam kraba a wokół nikt nawet nie przypuszczał, że terroryzm zmieni świat w ciągu najbliższych lat.
Fisherman's Wharf. Dawny port rybacki, dziś pełniący funkcję czysto turystyczną. Wiecie o czym piszę: Lwy morskie „opalające” się na portowych pomostach. Statki wycieczkowe w kierunku Alcatraz. Deptak przy Pier 39 pełen sklepów z pamiątkami i restauracji. Kanapka z krabem poleciła mi dzień wcześniej studentka z Japonii jako jedną z tych rzeczy, którą „You Must Eat Before You Die". Zgodnie z kulinarnym barometrem wybrałam najgorszą budę serwującą kraby i najdłuższą kolejkę. Miałam szczęście. Prawdziwie zmysłowe doświadczenie od nozdrzy do zakamarków żołądka. Wyobrażam sobie cierpienia facetów z Alcatraz, gdy patrząc w stronę lądu widzieli crab sandwicz'e.
Podjazd na Monserra, prawdziwe dzieło aniołów, jak o nim mówi legenda.Gdy
zamknę oczy widzę jak złotymi piłami tną te nieziemskie kształty.
Szczyty, nad którymi pracowały jak sądzę całe zastępy anielskie
przypominają smoki, maczugi, stożki, kwiaty, konie, puchary i wszystko,
co może zrodzić wyobraźnia ludzka i anielska.
Słońca ciepłe nastrajało odpowiednio, ostre górskie powietrze było jak podmuchy anielskich skrzydeł. A do tego te czarne koty. Mnóstwo czarnych kotów. Na ich rzecz uknułam historię, że to kolejne wcielenia tutejszych zakonników, którzy nie potrafią rozstać się z La Moreneta. Czarna Madonna, dla której klasztor od przeszło jedenastu wieków stanowi schronienie jest niesamowita. Podobno zrobiona przez św. Łukasza, ale to nie legenda tak mnie zafascynowała. Coś w twarzy tej niewielkiej Madonny z czarnego drewna, pomalowanego złotą farbką, dotknęło mojej duszy. Piękno ostrości spojrzenia? Mądrość uśmiechu? Ulotne wrażenie odwzajemnienia dotyku? Brzmi może banalnie. Cóż, to kwestia braku dobrych słów. A może i mojej biegłości w pisaniu.
W Pradze zresztą siedziałam obok stolika zajmowanego przez grupę lokalnych aniołów. Przebrani byli jak zgraja kloszardów. Na stole kelner stawiał
kolejne kufle piwa odznaczając na małej karteczce następną kolejkę.
Jedli pivny syr i utopence. Blade serdelki z papryką i cebulą wyglądające jak
prawdziwe topielce zaplątane w rośliny na dnie jeziora.
W drugiej połowie lat 80-tych jeżdziłam z Babą Jagą do rodziny w Sośnicy. Takiej małej wiosce na ścianie wschodniej. Mieszkała tam jej cioteczna siostra Marika.Była to bardzo malownicza postać. Nie sposób zapomnieć jej chudej postaci ubranej zawsze na ciemno, krótkich siwych włosów, migdałowo-złotych oczu przypominających o ormiańskich korzeniach i nieodłącznego papierosa. Wiem, że to nie political correct w dzisiejszych czasach ale fascynowało mnie to ogromnie. Ów papieros był jakby przyklejony do jej kącika ust i potrafiła z nim rozmawiać i wykonywać wiele skomplikowanych czynności. Przypominała mi tą umiejętnością wilka z bajki "Wilk i zając". Nawet gdy robiła mus z malin, żywo dyskutując miała ów papieros. Musowi z malin to nie przeszkadzało. Co więcej gdy zamknę oczy czuję na języku smak owego musu. Nieżiemski....
Najszczęśliwsza chwila mojego dorosłego życia, zanim urodziły się dziewczynki, to wiosenny sobotni poranek. Obudzona rżeniem koni ze stajni po sąsiedzku. A potem były one. Moje najlepsze życiowe decyzje. Moje najlepsze chwile nawet gdy były prawie-gorsze....Córki.
I czy ktoś wątpi, że życie jest piękne?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz