czwartek, 31 sierpnia 2017

Osada Burego Misia



Znacie pewnie to miejsce. Ja z przyjemnością oglądam a w kolejnym roku obiecuje sobie wpaśc z dziewczynkami po ich sery! Sami popatrzcie TUTAJ

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

K jak KINDERSTUBA

Wyjazd  na działkę z Małą Zi to coś w stylu mini survivalu. Dla mnie. Ciężko bowiem Mała Zi ewidentnie odreagowuje miasto i brata się z naturą na 120%. Co to znaczy?

Wstaje ok.4-5 rano.
Jeśli nie da się dźwiękiem zwabić mnie do pokoju, staje przy barierce i rzuca książkami albo zabawkami w moje drzwi. 
Na hasło "Zi ubierz się zanim wyjdziesz z domu bo pada" założyła jedynie kaloszki.  Ale tak totalnie jedynie.
Otwiera lodówkę i dewaguje co ma zjeść 10 razy na dobę.
Chce iść na lody ... o 8, 12, 15, 18...
Jeśli nie na lody to do "Muu"... równie często.
Sprząta popiół z grilla lub kominka.
Pieli grządki "totalnie" do "gołej" trawki. 
Nawet jak jest senna w południe to położenie jej zajmuje godzinę a wybudza się nawet przy brzęczeniu muchy.
Ucieka z działki wszystkimi możliwymi dziurami. Ostatnio przyniosła krzesełko aby otworzyć haczyk. 
Nie słucha  i makabrycznie boję się spuścić ją z oka...


Dziecko dąży do niezależności poprzez pracę; do niezależności ciała i umysłu. Jest mu obojętne co wiedzą inni: chce samo się uczyć, samodzielnie doświadczać w środowisku i wchłaniać je zmysłami, dzięki własnemu osobistemu wysiłkowi. 
 Montessori


No i pozamiatane. Jak mam mówić o kindersztubie? Dawać świetlany przykład stoickiego spokoju? Zostaje mi jedynie przekupstwo i .. prawie stoicki spokój.

Ale nic to ....jedziemy! Przebywanie na tzw. "łonie natury" ma ogromny wpływ. Pozytywny na rozwój dziecka.


A więc do zobaczenia , przeczytania we wrześniu

niedziela, 6 sierpnia 2017

Najwyższa forma inteligencji

Pierwsze doznania z nowego smaku. Wątpliwośc czy da się zjeśc. Pierwszy kęs. Smaczne. Ba, pyszne. Słodkie do granic możliwości. Mała Zi przeszczęśliwa podczas pierwszego spotkania z watą cukrową... 

Przestrach, lekka niepewnośc...

Po pierwsze to cukier. Czysta postać niezdrowego narkotyku dla mózgu, której taka dawna zaowocuje potężnym mega rakietowym napędem i Mała Zi zniszczy co najmniej dwie galaktyki do wieczora. Ja za to padnę na pysk i kolana obok jej łóżka próbując owe galaktyki posklejać od nowa. 

Po drugie to wata. Cukrowa oczywiście ale dla niej ma konsystencje i wygląd waty. A co będzie jak zacznie mi w domu wcinać zwykłą watę? Nie upilnuje i skończymy w szpitalu. 

Umiejętność obserwowania bez oceniania jest najwyższą formą inteligencji.
Jiddu Krishnamurti

Mijają dni. Mała Zi nie je wacików ani waty. Używa je "klasycznie" do zmywania twarzy. Niski próg zaufania do inteligencji własnego dziecka, nawet takiego z ZD , świadczy o nie bójmy się użyć tego słowa, głupocie matki rzeczonej Małej Zi. Cóż, na głupotę dorosłych można tylko wzruszyć ramionkami. Takimi w rozmiarze 104. Ba, przecież się nawet taką matkę kocha. Nawet jeśli wpada na pomysł by mówić za każdym razem, gdy biorę wacika "Ale Zozo tego się nie je". Pewnie, że nie. Przecież tym się buzie zmywa. A co? Ty to jesz jak jak nie widzę? O rany! Muszę Cię zacząć pilnować...mamo.

czwartek, 3 sierpnia 2017

Życie to chwile przemyslenia na 44 oddechy

 Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach - napisała 
Maya Angelou, uznawana za największą afroamerykańską poetkę. Życie to jednak tak czy inaczej chwile Czasem zapierają dech Czasem zabierają oddech. Czasem zaś są po to by nabrać powietrza w płuca.

Leżę na trawie, patrzę w chmury i zastanawiam się Co ja właściwie zapamiętam...? Dziś moje urodziny... Dzieci i jedzenie. Serio. Jedzenie w podróży. Chociażby śniadanie na Placu Solnym, dekadę temu.


Wczesny poranek 7.10. Przeciągam się jeszcze niepewnie, wyglądam przez okno na plac Solny i widzę już radosny ruch, czuję zapach kawy Illy i Segafredo. Na myśl o kanapkach Trześniewskiego, które mogą mi inni wykupić, w ciągu 30 minut jestem gotowa do wyjścia.Uwielbiam to miejsce, ma dla mnie magię. Czar budynków, uśmiech niewyspanych kwiaciarek, delikatne zaproszenie na Rynek. Pokochałam to miejsce i cały Wrocław gdy pierwszy raz byłam na "ziemiach odzyskanych". Dla mnie "odzyskanie" Wrocławia było mocno osobistym doświadczeniem. 


10 miesięcy przed 11 września na Fisherman's Wharf jadłam kraba a wokół nikt nawet nie przypuszczał, że terroryzm zmieni świat w ciągu najbliższych lat.


 Fisherman's Wharf. Dawny port rybacki, dziś pełniący funkcję czysto turystyczną. Wiecie o czym piszę: Lwy morskie „opalające” się na portowych pomostach. Statki wycieczkowe w kierunku Alcatraz. Deptak przy Pier 39 pełen sklepów z pamiątkami i restauracji. Kanapka z krabem poleciła mi dzień wcześniej studentka z Japonii jako jedną z tych rzeczy, którą „You Must Eat Before You Die". Zgodnie z kulinarnym barometrem wybrałam najgorszą budę serwującą kraby i najdłuższą kolejkę. Miałam szczęście. Prawdziwie zmysłowe doświadczenie od nozdrzy do zakamarków żołądka. Wyobrażam sobie cierpienia facetów z Alcatraz, gdy patrząc w stronę lądu widzieli crab sandwicz'e.


Podjazd na Monserra, prawdziwe dzieło aniołów, jak o nim mówi legenda.Gdy zamknę oczy widzę jak złotymi piłami tną te nieziemskie kształty. Szczyty, nad którymi pracowały jak sądzę całe zastępy anielskie przypominają smoki, maczugi, stożki, kwiaty, konie, puchary i wszystko, co może zrodzić wyobraźnia ludzka i anielska.


Słońca ciepłe nastrajało odpowiednio, ostre górskie powietrze było jak podmuchy anielskich skrzydeł. A do tego te czarne koty. Mnóstwo czarnych kotów. Na ich rzecz uknułam historię, że to kolejne wcielenia tutejszych zakonników, którzy nie potrafią rozstać się z La Moreneta. Czarna Madonna, dla której klasztor od przeszło jedenastu wieków stanowi schronienie jest niesamowita. Podobno zrobiona przez św. Łukasza, ale to nie legenda tak mnie zafascynowała. Coś w twarzy tej niewielkiej Madonny z czarnego drewna, pomalowanego złotą farbką, dotknęło mojej duszy. Piękno ostrości spojrzenia? Mądrość uśmiechu? Ulotne wrażenie odwzajemnienia dotyku? Brzmi może banalnie. Cóż, to kwestia braku dobrych słów. A może i mojej biegłości w pisaniu.


W Pradze zresztą siedziałam obok stolika zajmowanego przez grupę lokalnych aniołów. Przebrani byli jak zgraja kloszardów. Na stole kelner stawiał kolejne kufle piwa odznaczając na małej karteczce następną kolejkę. Jedli pivny syr i utopence.  Blade serdelki z papryką i cebulą wyglądające jak prawdziwe topielce zaplątane w rośliny na dnie jeziora.

W drugiej połowie lat 80-tych jeżdziłam z Babą Jagą do rodziny w Sośnicy. Takiej małej wiosce na ścianie wschodniej. Mieszkała tam jej cioteczna siostra Marika.Była to bardzo malownicza postać. Nie sposób zapomnieć jej chudej postaci ubranej zawsze na ciemno, krótkich siwych włosów, migdałowo-złotych oczu przypominających o ormiańskich korzeniach i nieodłącznego papierosa. Wiem, że to nie political correct w dzisiejszych czasach ale fascynowało mnie to ogromnie. Ów papieros był jakby przyklejony do jej kącika ust i potrafiła z nim rozmawiać i wykonywać wiele skomplikowanych czynności. Przypominała mi tą umiejętnością wilka z  bajki "Wilk i zając". Nawet gdy robiła mus z malin, żywo dyskutując miała ów papieros. Musowi z malin to nie przeszkadzało. Co więcej gdy zamknę oczy czuję na języku smak owego musu. Nieżiemski....


Najszczęśliwsza chwila mojego dorosłego życia, zanim urodziły się dziewczynki, to wiosenny sobotni poranek. Obudzona rżeniem koni ze stajni po sąsiedzku. A potem były one. Moje najlepsze życiowe decyzje. Moje najlepsze chwile nawet gdy były prawie-gorsze....Córki.

I czy ktoś wątpi, że życie jest piękne?

wtorek, 1 sierpnia 2017

Papierki, papierki

Przypomina się mi piosenka, którą Mała Zi ostatnio "puszcza" mi w drodze na rehabilitacje: "cukierki, cukierki, szeleszczą im papierki" Tylko tu jest mniej fajnie. Same papierki.

1.08 godzina 8.01, staję pod OPS w mojej drogiej mieścinie. Jest już kilka osób.Przypominają mi się kolejki w których stawiała mnie mama, gdy chodziłam do podstawówki. Najgorsza była ta po karpia i śledzie na Wigilię. Biegłam po 4 lekcji do sklepu ubierając się po drodze. Odległość 200 metrów pomiędzy szkołą a rybnym. Kolejka wewnątrz zakręcała tyle razy, że przypominała muszlę ślimaka. Na zewnątrz był dość ostry mróz (bo kiedyś to były zimy, panie dziejku) więc nikt nie narzekał na zbytnie "przytulenie" kolejkowicza do kolejkowicza. Czytałam wtedy "Trzech Muszkieterów" z wypiekami na twarzy. Wepchnęło się przez to kilka sprytnych Paniusiek przede mnie. Dostałam od mamy straszny ochrzan. A na kolację wigilijną miałyśmy chrupki krewetkowe (tak, już wtedy były), dorsza i kalmary. Wiadomo jaką reputacje miał w owych czasach dorsz... Na szczęście dziadek "upolował" to co trzeba i Święta przebiegły bez zakłóceń. Mama zaś na Sylwestra zrobiła faszerowane kalmary z przepisu koleżanki. Przypomniała mi się ta historia w kolejce po "500plus". Panie przede mną dyskutowały o zakupionych samochodach ("przecież dziecko nie będzie do szkoły autobusem jeździć"), wakacjach ("nad naszym morzem to chamstwo i deszcz więc najlepiej pojechać do polskiej wioski w Tunezji "(?!). Nie denerwowało mnie to wcale. Cóż, taka karma. Każdy ma inne potrzeby. Ja wydaje na rehabilitacje one na inne potrzebne rzeczy. Co prawda w kolejce nie stały osoby, które były by "grupa społeczna plus" więc te ich potrzeby najpotrzebniejsze wydawały mi się trochę dziwne. Ale cóż. Nie oceniam. Zauważam. Uśmiecham się.

A ja sobie dumałam, wspominałam i ... dziękowałam genom czy Komuś na Górze, że mi takich przodków dał. Zawsze się uda coś zrobić z dorsza, kalmarów i krewetkowych chrupek.....

  A za miesiąc znów ...tym razem po świadczenia...Właśnie się zastanawiam, że ... ja wolę już chyba do pracy... Ale to musi poczekać na zakończenie moich Podyplomowych. Tylko praktyki muszę we wrześniu sobie załatwić...UPS..

rodzina-500-plus